Aby zalogować się przez Facebook, musisz zaakceptować regulamin serwisu

speculum vitae speculum vitae

Olga Antoszkiewicz, Grodno

Nazywam się Olga Antoszkiewicz z domu Charczenko.          

    Był wtorek, 24 października 1905 roku. Zwykły dzień dla większości ludzi. Dla mnie ten dzień był szczególny, ponieważ wówczas przyszłam na świat. Urodziłam się w Grodnie, w domu przy ulicy Cmentarnej. Grodno wówczas znajdowało się pod administracją rosyjską, zamieszkane przez większość ludności polskiej. Mój tato nazywał się Mikołaj Charczenko, a mama, Aleksandra z domu Łukaszewicz. Wychowałam się razem z trzema siostrami i bratem.

    Z dzieciństwa zapamiętałam jedną sytuację, która była ważna dla naszego kraju. Nasz dom położony był przy drodze prowadzącej na cmentarz, więc tamtędy przechodziły wszystkie kondukty pogrzebowe. Byłam do tego przyzwyczajona i nie zwracałam na nie specjalnej uwagi, aż do pewnego dnia, kiedy miałam 5 lat.

  Był wtorek, 23 maja 1910 roku. Bawiłam się jak zwykle na podwórku, kiedy pojawił się kondukt niezwykły. Naszą ulicą przechodziło tak dużo ludzi, że zdawało mi się, że idzie całe miasto, a dodatkowo jeszcze jedno i jeszcze jedno.  Wystawiłam główkę przez dziurę w płocie, a potem weszłam na płot. Ludzie szli i szli. Nie widziałam nigdy takich tłumów.

   Był to pogrzeb Elizy Orzeszkowej. Przez wiele lat, kiedy byłam dzieckiem bawiłam się nieraz na cmentarzu i widziałam jej grób z dużym, marmurowym, czarnym krzyżem.

   Mieszkałam niedaleko Niemna. Pamiętam, jak budowano na rzece duży, żelazny most. W 1912 roku doprowadzono do naszego domu prąd elektryczny. Mogłam się uczyć czytać i pisać wieczorami.

   3 września 1915 roku podczas I wojny światowej do Grodna wkroczyły oddziały wojsk niemieckich. Okupacja niemiecka trwała aż do kwietnia 1919 roku, kiedy do Grodna wkroczyły oddziały polskie. Pamiętam wspólną defiladę wojska polskiego razem z oddziałami białoruskimi. Potem do Grodna przyjechał Józef Piłsudski. Widziałam jak został przywitany na placu Batorego.

   Walki w Grodnie trwały jeszcze przez 3 lata. Sowieci nie dawali za wygraną i przez dziesięć tygodni okupowali miasto. Dopiero w roku 1921 powróciło ono do Polski.

   Miałam wtedy już 16 lat i wyjechałam do Wilna pobierać naukę. Tam poznałam swojego przyszłego męża, Zygmunta Antoszkiewicza

Z początku nie miał u mnie żadnych szans. Przyznam, że podobał mi się jeden młody oficer, który smalił do mnie cholewki. Zygmunt ujął mnie przede wszystkim tym, że był bardzo opiekuńczy. Woził mnie na wycieczki swoim motocyklem i rozpieszczał drobnymi prezentami. Podobał się też moim siostrom. Przyjechał za mną do Grodna, do którego powróciłam po zakończeniu szkoły.

    Ślub wzięliśmy 2 lutego 1927 roku w Grodnie. Zamieszkaliśmy wówczas w Krynkach, w których Zygmunt pracował na stanowisku zastępcy naczelnika poczty, a zajmował się telekomunikacją.

    Jako młode małżeństwo nie mieliśmy własnego mieszkania. Wynajmowaliśmy je w budynku niedaleko poczty. Byliśmy szczęśliwi. Mój małżonek, a dzięki niemu również i ja cieszyliśmy się powszechnym szacunkiem i mieliśmy całe grono przyjaciół i znajomych.

    Krynki były wówczas miasteczkiem 10 tysięcznym. Mieszkała obok siebie ludność wyznania katolickiego i prawosławnego. Była też spora ilość ludności wyznania mojżeszowego.  Nie było między nami konfliktów. Mieliśmy przyjaciół prawosławnych, z którymi wspólnie spędzaliśmy święta: najpierw u nas, a za 2 tygodnie u nich.

    Urodziła nam się dwójka dzieci: Helena, 20 stycznia 1928 roku i Zdzisław, 3 lutego 1930 roku.

   Dostaliśmy w końcu nasze własne mieszkanie w budynku poczty. Zygmunt bardzo dbał o całą naszą rodzinkę. Mieliśmy motocykl, kajak, rowery. Jeździliśmy na wycieczki na łono natury. Był to bardzo szczęśliwy okres naszego życia, nad którym miały zawisnąć już niedługo czarne chmury.

   1 września 1939 roku zaczęła się wojna, a 17 września tego roku napadli na nas Rosjanie. Wprowadzili swoje rządy, dzieci musiały chodzić do rosyjskiej szkoły. Prawdziwa wojna rozpoczęła się dla nas dopiero 25 czerwca 1941 roku. W tym właśnie dniu Niemcy zbombardowali budynek poczty, w którym znajdowało się nasze mieszkanie. Cudem nie było nas akurat w domu. Zygmunt został bez pracy, a my nie mieliśmy gdzie mieszkać. Wtedy zdałam sobie sprawę z kruchości naszego życia. Przez kilka minut zmieniło się ono. Pozostaliśmy tak jak stoimy, bez całego życiowego dorobku, ale też bez perspektyw dalszego życia.

     Po dyskusji postanowiliśmy porzucić to miejsce i uciekać przed Niemcami na wschód. Tam, gdzie urodził się mój mąż, niedaleko miasta Sienno w województwie witebskim. Pożegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi i wyruszyliśmy w trasę około 500 kilometrów.

     Wyszliśmy jak staliśmy, chociaż rano jeszcze spaliśmy we własnych łóżkach i nic nie wskazywało na tak dramatyczną decyzję.

Wysłaliśmy jeszcze w zbombardowane ruiny córkę Helenę, po słoninę, którą mieliśmy w kuchni. Widocznie nie mogła się do niej dostać, bo było niebezpiecznie, więc wzięła za to pięknie opakowany zestaw sztućców, który otrzymaliśmy w prezencie ślubnym. Był to drogi prezent, ale zupełnie niepotrzebny w takim marszu, bo dodatkowo ciężki i nieporęczny.

   Mieliśmy szczęście i wymieniliśmy go wkrótce na rower. Mogliśmy więc ulżyć plecom i wieźć swoje tłumoki na kierownicy.

    Było naprawdę ciężko. Cztery osoby trzeba było nakarmić, a pieniędzy nie mieliśmy. Pomagaliśmy po drodze w gospodarstwach, ale ludzie byli tam biedni i sami nie mieli co jeść. Bieda zmusza do różnych sposobów zarobkowania. Miałam karty i wróżyłam. Za te wróżby otrzymywaliśmy trochę jedzenia. Ludzi naiwnych nie brakuje nigdzie. Wielu chciało się dowiedzieć, co ich czeka w przyszłości. Nie oszukiwałam ich jednak, a zapłata za te wróżby była naprawdę symboliczna.

    Pewnego dnia wydarzyła się sytuacja nieprawdopodobna. Przyszła do mnie kobieta z sąsiedniej wsi z koleżanką. Nie znałam ich w ogóle, bo to wszystko działo się podczas naszej wędrówki. Rozłożyłam karty. Wychodziło z nich, że jedna z tych kobiet była wdową. Postanowiłam to powiedzieć. Ta zaczęła się śmiać! Kobieto, ty nie jesteś żadną wróżką, mój mąż został w domu i coś tam robi, nie wiem, pije wódkę, czy gotuje obiad. Kto jego tam wie! Machnęła ręką, zabrała swoją koleżankę i obie poszły z powrotem do swoich domów, do odległej wsi z drwiącymi uśmiechami.

    Kiedy weszła do chałupy, dowiedziała się, że jej mąż napił się bimbru i poszedł z kolegami rozbrajać spalony czołg niedaleko wioski. Wszedł do środka i spowodował wybuch amunicji, która rozerwała go na strzępy. 

   Dopiero wtedy rozeszła się wieść o niesamowitej wróżce, która posiada pozaziemskie moce. Przestraszyłam się i już więcej nie wróżyłam.

    W jesieni dotarliśmy do Wiacicierówki koło Sienna, w której wychowywał się mój mąż jako dziecko. Niestety, nikogo już tam nie było, a w ruinach domu świszczał wiatr.

  Udało nam się jednak zatrudnić w miejscowym kołchozie. Mieliśmy na zimę dach nad głową i przynajmniej nie umrzemy z głodu. Byliśmy jedynymi Polakami i miejscowi dawali nam to odczuć.

    Niedaleko było miasteczko Czaśniki. Mieliśmy już dość kołchozu i przenieśliśmy się do niego. Zygmunt był mechanikiem precyzyjnym, naprawiał różne mechanizmy, a potem otworzył zakład zegarmistrzowski na ulicy Smoleńskiej nr 3.

   Po roku czasu zaczęła się eksterminacja ludności żydowskiej. Działo się to nocami. Wywożono ich z domów. Wielu z nich rozstrzeliwano. Słyszeliśmy te strzały i te krzyki, bieganie i trzaskanie drzwiami. Rosjanie ostrzegali (a może sobie z nas drwili?): teraz przyjdzie na was kolej! Noce były okropne, wierzcie mi. Przecież mieliśmy dwoje dzieci. Nie mogliśmy ich narażać na śmierć. Cóż nam robić?

   Niemcy wywozili na roboty. Zgłosiliśmy się. Zabierzcie nas! Tak sobie myśleliśmy, że większe szanse na przeżycie będziemy mieli, kiedy stąd wyjedziemy. Może po drodze uciekniemy?

   Załadowali nas na bydlęce wagony i wieźli, wieźli, wieźli. Wszy po nas łaziły, byliśmy głodni i przemarznięci. Od czasu do czasu wypuszczano nas, pilnowano pod bronią, dawano nam coś do zjedzenia i czarną kawę do picia. Dwa razy wyprowadzano nas do łaźni. Rozbierano do naga i kąpaliśmy się pod zbiorowymi prysznicami. Niestety, wszom to nie przeszkadzało.

     W końcu dotarliśmy do Schneidemühl (Piła). Osadzono nas w obozie pracy i wożono do robót na roli i w gospodarstwach rolnych. Potem przeniesiono nas do jakiegoś większego majątku, nawet nie wiem jak się ta wieś nazywała. Spaliśmy w dużej stodole na klepisku. Tam codziennie przyjeżdżali bauerzy i każdy z nich zabierał kilku z nas, niewolników do pracy. Bywali różni. Niektórzy traktowali nas jak podludzi, ale byli też tacy, którzy dawali nam coś gotowanego do zjedzenia, przy okazji, kiedy jedli obiad. Potem odwozili nas z powrotem na nasze klepisko, do zimnej i wietrznej, olbrzymiej stodoły.

   Po jakimś czasie wywieźli nas do gospodarstwa należącego do grafa von Schwerina w Sartowitz (Sartowice koło Świecia). Był on zamieszany w zamach na Hitlera i został stracony w Berlinie. Wówczas przewieziono nas do fabryki samolotów Arado w Anklam.

   Przy końcu wojny wylądowaliśmy w obozie pracy przymusowej w Rederitz (Nadarzyce koło Bornego Sulinowa). Pracowaliśmy tam głównie przy budowaniu umocnień Wału Pomorskiego.

   Zygmunt to się potrafi urządzić! Zaczął naprawiać zegarki. Niemcy dostarczali mu je, a on naprawiał całymi dniami i nie musiał chodzić do ciężkiej pracy na mrozie. Korzyść z tego była taka dla naszej rodziny, że mieszkaliśmy razem i nie rozdzielili nas. Potem Zygmunt zaczął robić złote sygnety z jakichś monet, które przynosili mu Niemcy.

    Jeden z młodych Niemców miał do nas jakąś słabość. Pomagał nam, przynosząc nieraz coś do jedzenia. Bałam się, żeby nie była to jakaś prowokacja, ale okazało się, że robił to z dobrego serca. Tak myślę, że może podobała mu się nasza Helenka, która wtedy miała 16 lat?

    Koniec końców, pewnego wieczoru, kiedy zbliżał się front, ostrzegł nas, żebyśmy natychmiast uciekali. Nie było wiadomo, co mogą Niemcy zrobić z więźniami. Przyprowadził nam nawet sanki i niemal kazał, abyśmy szli niezwłocznie na stację kolejową i wsiedli do pierwszego nadjeżdżającego pociągu nie zważając na Niemców.

     Poszliśmy. Obóz nie był już wówczas pilnowany. Może uratował nam życie?

    Będąc na peronie nie wsiedliśmy ani w pierwszy pociąg, ani w następny, który jechał na zachód, taki był tłok.

   Przeczekaliśmy w lesie, aż minął front. Przyszli Rosjanie. Cieszyliśmy się, że Niemcy uciekli. Byliśmy wolni.

   Wolni i swobodni, bo zostaliśmy bez niczego, tak jak stoimy. Co teraz robić? Gdzie się podziać? Postanowiliśmy, że wrócimy do Grodna, do mojego rodzinnego miasta. Nie wiedzieliśmy wtedy, że Grodno, wraz ze wszystkimi moimi wspomnieniami i tęsknotami, przeżytym dzieciństwem, tak dla mnie bliskie – będzie nieosiągalne, bo niepolskie. Została tam moja rodzina: mama, siostry i mój rodzinny dom. Moja zakurzona droga, na której się bawiłam w dzieciństwie i moja brzoza rosnąca przed domem.

    Wracamy więc do Krynek, gdzie mieszkaliśmy przed wojną i gdzie Zygmunt pracował na poczcie. Droga była daleka. Szliśmy na piechotę. Po drodze nocowaliśmy w opuszczonych domach. Były pełne mebli i całego wyposażenia. W szafach wisiały ubrania, w kredensach stała zastawa stołowa. Niemcy uciekli i pozostawili wszystko, czego nie udało im się zabrać. Mieli nadzieję, że wrócą. Myśmy też tego nie wiedzieli. Udało się nam nawet otrzymać małego konika i wózek, którym to zaprzęgiem trochę jechaliśmy, a trochę szliśmy i po kilku miesiącach z różnymi przygodami po drodze dotarliśmy do Krynek.

    Pamiętamy to miasteczko sprzed wojny. Było nam bardzo bliskie. Cóż, teraz jest zrujnowane. Całe śródmieście zostało zbombardowane. Nie ma tu żadnych perspektyw, tym bardziej, że w nowej Polsce leży przy samej granicy ze Związkiem Radzieckim, a z miasteczka stało się wsią. Zygmunt usłyszał, że daleko, na zachodzie Polski, na przedwojennych terenach niemieckich leży duże miasto Szczecin. Tam jest dużo pustych mieszkań i są większe perspektywy. Chcemy tam pojechać. Ja się ucieszyłam. Lubię miejskie życie. Można iść do kawiarni, do teatru, są sklepy i w ogóle żyje się lepiej niż na prowincji.

     Pożegnaliśmy się ze znajomymi (może na zawsze) i poszliśmy do Sokółki, gdzie wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy na zachód. Ciężka to była podróż. Wagony były przepełnione, pociągi jeździły nieregularnie. Ostatnią przesiadkę mieliśmy w Gdańsku, gdzie wsiedliśmy w pociąg jadący do Szczecina. Niestety, kiedy po kilku godzinach dojechaliśmy do Słupska, kazano nam opuścić pociąg. Dalej pojadą Niemcy, którzy pozostawiwszy swój życiowy dorobek też jadą szukać swojego nowego miejsca w swoim kraju.

     Ludzie są oburzeni. Wygraliśmy wojnę i mimo tego dalej nas wyrzucają, aby zwolnić miejsce Niemcom? Nic się nie zmieniło!

     Przeszliśmy do poczekalni kolejowej i czekamy na następny pociąg do Szczecina, który odjedzie jutro. Zygmunt zaczął rozmawiać z jakimiś ludźmi i mówi, że pojedzie gdzieś, szukać tutaj niedaleko jakiegoś gospodarstwa. Przecież mieliśmy jechać do dużego miasta, a nie wylądować na jakiejś wsi!

    Trudno, czekaliśmy na Zygmunta kilka godzin. W końcu przyjechał i oznajmił, że otrzymał gospodarstwo we wsi, która nazywa się Gałęzinowo, a oddalona jest od Słupska o 9 kilometrów w stronę Ustki. Ciekawe, jakie będzie to gospodarstwo?

     Że też Zygmuntowi można wcisnąć taką zagrodę! Dom parterowy, drewniany, stodoła, podwórko błotniste, położenie nieciekawe. Jeszcze do tego kilka hektarów pola! Kto będzie robił na takim gospodarstwie? Przecież nie jesteśmy rolnikami. A gdzie te kina, teatry i kawiarnie? Ja na pewno nie będę tutaj mieszkała!

   Niedaleko był mniejszy domek. Był murowany, piętrowy z ogródkiem i sadem. Sęk w tym, że przeznaczony dla kogoś ważniejszego. Na pewien czas pozwolono nam jednak w nim zamieszkać, jeszcze wówczas razem z Niemcami, którzy mieli być wywłaszczeni.

     I tak się zaczęło. Prowizorki wydają się być najbardziej trwałe. To było miejsce, którego poszukiwaliśmy i w którym mieszkaliśmy do końca życia.

    Helena i Zdzisiek poszli do szkół w Słupsku. Zygmunt też w Słupsku założył zakład zegarmistrzowski. Ja zostałam na gospodarstwie. Mieliśmy kurki, kaczki, gąski, króliki. Zaczęłam się przyzwyczajać do nowego miejsca i polubiłam je.

    Helena poznała swojego przyszłego męża, Stefana Waśko, który mieszkał w sąsiednim domku. Z początku nie byłam zachwycona tym związkiem, ale potem okazało się, że byli razem szczęśliwi i stworzyli kochającą się rodzinę. Ślub wzięli 28 sierpnia 1950 roku w kościele w Bruskowie. Stefan przeprowadził się do nas i zamieszkali wspólnie w małym mieszkanku na pierwszym pietrze. Niedługo potem, 22 grudnia 1950 roku urodził się mój pierwszy wnuczek, Zbigniew.

     Zygmunt zamknął zakład i zaczął pracować w Ubezpieczalni w Słupsku. 9 marca 1954 roku urodziła się wnuczka Wiesława. Helena ze Stefanem nie chcieli mieszkać w Gałęzinowie. Stefan dostał pracę w Korabiu w Ustce i ciężko mu było dojeżdżać do pracy. Zbyszek niedługo szykował się do szkoły.

    W 1956 roku wyprowadzili się do Ustki. Nie powiem, co tydzień przyjeżdżali do nas w odwiedziny i pomagali nam. Syn Zdzisław został nauczycielem i otrzymał malutki pokoik w Ustce. Był samotny, poświęcił się całkowicie pracy z dziećmi.

    Zostaliśmy sami. Zygmunt przeszedł na emeryturę. Pracował w ogródku. Mieliśmy niecały hektar ogrodu, z sadem włącznie. Uprawialiśmy truskawki, ziemniaki i inne warzywa. Powoli zaczęliśmy się starzeć. Jest to oczywiście stan nieunikniony i każdego dopada.

     Emerytura była niewielka. Musiałam sprzedawać płody rolne z naszego ogródka. Jeździłam z koszami truskawek i innych owoców do Ustki na rynek. Zawsze można było zarobić parę groszy. Zygmunt jeździł po okolicznych wsiach i robił zdjęcia. Jego konikiem była fotografia.

    Zaczęliśmy chorować. Zygmunt cierpiał na postępującą astmę, a ja zachorowałam na cukrzycę. Musiałam robić sobie zastrzyki z insuliny. Zajmował się tym Zygmunt. Cała celebra trwała około godziny, łącznie z założeniem okularów, odmierzeniem dawki, iniekcją, a potem wygotowaniem strzykawki.

     Jakby tego było mało, w czasie pobytu w szpitalu zakaziłam się żółtaczką. Dobrze tylko, że my, starzy ludzie mieliśmy wszystkie lekarstwa za darmo.

     Ten mój Zygmunt ciągle jeździ po wioskach i pstryka te swoje zdjęcia, a potem wywołuje je po całych dniach. Nieraz zahaczy o spółdzielnię, gdzie razem z kolegami wypije jakieś winko. Ot, pijanica jeden! A z resztą, należy mu się od czasu do czasu, ale mu tego nie mówię, bo po co?

    Na początku lat siedemdziesiątych sprzedaliśmy nasz dom, z prawem do zamieszkania aż do naszej śmierci. Wyprowadziliśmy się do mieszkanka na piętrze, w którym mieszkała Helena ze Stefanem i gdzie urodziły się nasze wnuczki. Tym sposobem mamy pieniądze na czarną godzinę.

    Naszym sąsiadom z dołu: Wiesi i Cześkowi urodziło się dziecko. Ma na imię Romuś i traktujemy go jak swojego wnuka. To taki promyczek radości w tej naszej starości.

   Stała się rzecz straszna. Opuścił nas Zdzisiek. Poszedł do szpitala na operację przepukliny. Niby nic groźnego, lecz wdało się zakażenie. Umarł 1 listopada 1971 roku. Nie powinno być takich sytuacji, że rodzice przeżywają swoje dzieci. To niesprawiedliwe.

   Zbyszek ożenił się z Ryszardą Kapustką z Włynkowa 1 kwietnia 1972 roku, a 17 marca 1973 roku urodziły im się bliźniaczki, nasze prawnuczki: Agnieszka i Basia.

    Żyje nam się coraz ciężej. Przeżywamy śmierć naszego syna. Jesteśmy coraz bardziej niedołężni.

   Wiesia, nasza wnuczka studiuje w Poznaniu. Poznała tam swojego męża – Wiktora Tajchera. Wzięli ślub 30 kwietnia 1977 roku. Byliśmy na weselu. Pomimo to, że ja taka chora, to jeszcze zatańczyłam sobie kilka tańców.

   Jednak po powrocie do domu czułam się bardzo źle. Ale to normalne. Na pewno trzeba ustalić dawkę insuliny. Muszę iść do szpitala. Zostawiam w domu Zygmunta samego. Jak on sobie da radę przez te kilka dni? Na pewno Helena pomoże.

    Jestem w szpitalu. Odwiedzają mnie moi bliscy, ale choroba nie mija. Czuję się coraz gorzej. Chce mi się spać. Śpię chyba całymi godzinami i nie chce mi się budzić. Pani Antoszkiewicz! Pani Antoszkiewicz! Słyszę, ale nie chce mi się otworzyć oczu. Dopiero łagodne szarpnięcie za dłoń przywraca na chwilę świadomość. Pani Antoszkiewicz! - krzyczy pielęgniarka. –Rodzina do pani przyszła w odwiedziny. Podnoszę powieki. Staram się uśmiechnąć. Pomachałam im ręką. Zdałam sobie sprawę, że to chyba już koniec. Żeby jeszcze tak, choć jednym okiem zawitać do mojego ukochanego Gałęzinowa!

   Olga Antoszkiewicz zmarła w szpitalu w Słupsku w dniu 24.06.1977 roku. Jej mąż, Zygmunt Antoszkiewicz nie mógł pogodzić się z Jej odejściem. Zmarł 25 dni później, 19.07.1977 roku. Oboje pochowano w Słupsku na Starym Cmentarzu Komunalnym w rodzinnym grobie.

 

Potomkowie (w czasie życia):

Dzieci:

1. Helena Antoszkiewicz, ur. 28.01.1928r.

2. Zdzisław Antoszkiewicz, ur. 03.02.1930r.

Wnuki:

1. Zbigniew Waśko, ur. 22.12.1950r. – syn Heleny

2. Wiesława Waśko, ur. 09.03.1954r. – córka Heleny

Prawnuki:

1. Agnieszka Waśko, ur. 17.03.1973r. – córka Zbigniewa, wnuczka Heleny

2. Barbara Waśko, ur. 17.03.1973r. - córka Zbigniewa, wnuczka Heleny

                                            

Ta strona używa pliki Cookies, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Jeśli zgadzasz się na korzystanie z plików cookies kliknij przycisk Akceptuję. Jeśli chcesz zablokować pliki cookies zapoznaj się z naszą Polityką Prywatności.

Akceptuję